Strona główna arrow Aconcagua
Aconcagua
Redaktor: Anna Delimat   
17.04.2012.

 

 Fot. Anna Delimat.

Wspomnienia z podróży

Samotne wejście na szczyt Aconcagua 6959m n.p.m.

Anna Delimat

Moja przygoda z Andami zaczęła się w stolicy Argentyny, Buenos Aires. Znalazłam się tam sama, w drodze powrotnej z Polskiej Stacji Antarktycznej im. H. Arctowskiego. Na lotnisku pożegnałam grupę kolegów polarników, powracających po rocznej wyprawie do kraju.

Buenos Aires jest jedną z największych i najpiękniejszych metropolii świata, liczy ponad 12 mln mieszkańców. Stolica Argentyny leży nad brzegiem Srebrnej Rzeki - Rio de la Plata, a jej spokojne, bezkresne wody w blasku zachodzącego słońca lśnią srebrzystą poświatą, choć z bliska woda jest mętna, brudnożółta, zawierająca muł z dalekich dżungli.

Rio Plata. Fot. Anna Delimat

Andy też przez wiele lat nazywano Srebrnymi Górami, a także nazwa kraju Argentyna wywodzi się od łacińskiego słowa argentum, znaczącego srebro. Konkwistadorzy hiszpańscy tak nazwali ten piękny kraj,  który ciągnie się od Ziemi Ognistej po dorzecza wielkich rzek La Plata, Parana, Paragwaj i Salado. Te ziemie kojarzyły im się z drogocennym srebrem, które zdobywali od tubylczej ludności indiańskiej. Do dziś legenda srebra jest nadal żywa i Argentynę nazywa się krajem nad Srebrną Rzeką.

W pierwszych dniach pobytu w Buenos Aires, ja człowiek prowincji, czułam się wręcz onieśmielona wielkością i przepychem miasta. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w górach, gdzie zawsze czuję się jak u siebie. Moim celem były Andy Południowe, a konkretnie Kordyliera Główna z kulminacją Aconcagua (6959 m). Po załatwieniu formalności związanych ze zmianą terminu powrotu do Warszawy, wyruszyłam jak najszybciej w kierunku Mendozy. Od upragnionych gór dzieliły mnie setki kilometrów soczystej stepowej Pampy i suche wyżynne obszary Prekordylierów, które głównie porośnięte są ciernistymi krzewami i kaktusami. Wybrałam nocny autobus i już we wczesnych godzinach przedpołudniowych znalazłam się w stolicy prowincji, w której położony jest Park Narodowy Aconcagua, z najwyższym szczytem o tej samej nazwie. W ciągu jednej nocy pokonałam 1500 km bezkresnej prerii.  

Dzień 1

Wjazd do miasta Mendoza. Fot. Anna Delimat. 

Mendoza wita nas herbem wielkiego andyjskiego kondora zrywającego się do lotu. Założona w 1560 roku przez Garcia Hurtado de Mendoza u stóp gór Sierra de los Paramillos, obecnie Mendoza jest największym miastem zachodniej Argentyny, otoczona tysiącami hektarów oaz, w których znajdują się największe w Ameryce Południowej winnice.

W tym mieście musiałam zakupić gaz, jedzenie i pozwolenie na wejście do parku. Biuro znajduje się w miejskim parku. Wymagane dokumenty: paszport i ubezpieczenie na działalność górską oraz ukończone 21 lat.

Cena pozwolenia 200 USD.

Dzień  2

Po uporaniu się ze wszystkimi sprawunkami, kursowym autobusem o 10.15, z dworca autobusowego w Mendozie wyruszyłam w moje wymarzone góry. Serce zaczęło bić mocniej. Z okna autobusu po raz pierwszy widzę ośnieżone wierzchołki Andów. Po drodze mijam kurort Uspallata. Poczynając od tego miejsca droga pnie się zboczami doliny Mendoza. A droga była przecudnej urody. To historyczny szlak Indian, przecinający Andy w poprzek. Tędy w styczniu 1817 roku generał Jose de San Martin, bohater narodowy Argentyny i Chile, przeprowadził swoją armię przez Andy, by i po drugiej stronie gór pokonać hiszpańskich kolonizatorów. Autobus wił się wzdłuż doliny położonej nad rzeką Mendoza, lawirował wśród półek skalnych, często zawieszonych wysoko nad dnem doliny. Podróż tą trasą już sama w sobie jest niezwykła i należy do nie lada atrakcji. To słynna Transandina łącząca wybrzeża dwóch oceanów. Po pokonaniu 180 km, w ciągu kilku godzin docieram do Puente del  Inca.

Pierwszą noc w górach spędziłam u stóp doliny Horcones. Najpierw zabrałam się do rozbicia mojego namiotu, a było to nie lada zadanie. Wiatr wiał tak mocno, że już w czasie podróży doliną Mendozy drzwi autobusu były nieustannie otwierane przez szalejącą wichurę. Wtedy po raz pierwszy poczułam w ustach smak pyłu, który mnie już nie opuścił do końca pobytu w górach. Kurz wdzierał się wszędzie i tylko cały czas  to niesamowite uczucie drapania w gardle i chrupanie w zębach. Tego pierwszego dnia leżąc w małym namiociku, słysząc szalejący wiatr, zastanawiałam się  jak ogromna musi być teraz wichura na szczytach. Pogoda była cudna, świeciło piękne słońce, na niebie ani jednej chmurki, a wiatr hulał tak, że miało się wrażenie, że zaraz nas uniesie do tych podniebnych kolosów. Muszę zaznaczyć, że przez poprzedni rok często stykałam się z huraganowymi wiatrami na Stacji Arctowskiego i byle wietrzyk nie zrobiłby na mnie wrażenia. Myślałam, jak poradzę sobie sama, gdy znajdę się w takiej wichurze na szczycie Aconcagua. Ale to miała  być ewentualnie moja przyszłość.

 Transandina. Fot. Anna Delimat.

 Dzień 3

Przy wejściu do parku sprawdzane są zezwolenia i każda osoba otrzymuje worek na śmieci. Ceny wynajmu mułów kształtują się od 60-140 USD. Po załatwieniu formalności z przedstawicielem firmy Inka, która zajmowała się transportem mojego bagażu, lekka jak piórko, bo tylko z 20 kg na plecach, ruszyłam w kierunku pierwszego obozu zwanego Confluencia. W swoim bagażu osobistym miałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy, które były mi niezbędne przez najbliższe trzy dni. Trochę jedzenia, śpiwór, ciepłe rzeczy i oczywiście namiot. Byłam sama, więc wszystkie rzeczy musiałam dźwigać na własnym grzbiecie. Grupa daje możliwość rozdzielenia poszczególnych elementów ekwipunku na wszystkich członków ekipy. W większości przypadków takie wycieczki na szczyt najwyższej góry Ameryki organizuje się zespołowo. Są to dopracowane pod każdym względem ekspedycje, a ja tam znalazłam się jakby z innej bajki, trochę na wariackich papierach.

Kilka lat temu zaraziłam się chorobą, na którą medycyna nie zna lekarstwa, a jest nią połknięty bakcyl gór. Objawia się tym, że we wszystkich wolnych chwilach swoje kroki kieruję w stronę gór. Do gór mam jak największy szacunek i czuję do nich respekt. Wiem, że nawet w małych górach samotne spacery mogą skończyć się tragicznie. Ale znalazłam się tam sama i liczyłam, że może wśród tego ogromnego, przewijającego się tłumu, znajdzie się ktoś, z kim będę mogła wejść na szczyt. Co prawda był to dopiero początek grudnia, a pełnia sezonu na wejście jest w styczniu i lutym, ale nawet w tym okresie dolina Horcones nie należy do wyludnionych i od czasu do czasu spotyka się tu grupki ludzi.

Pierwszy etap wspominam jako bardzo miły spacer. Zawodowo zajmuję się botaniką. Idąc piękną słoneczną doliną, na pierwszy rzut oka pustynną, co jakiś czas wychwytywałam coraz to nowe cuda natury.

Na cały pierwszy odcinek należy zabrać ze sobą wodę pitną z Puenta del Inca.

 Confluencia. Fot. Anna Delimat

Dzień 4

Confluencia położona na wysokości 3300 m na dnie doliny, otoczona wokół górami, sprawia wrażenie bardzo bezpiecznej i przytulnej bazy. Noc była piękna, księżyc w pełni, a wiatr jakby przycichł. Następnego dnia planowałam spacer aklimatyzacyjny do Plaza de Francia (4200m), w miejsce gdzie można podziwiać przepiękną południową ścianę Aconcagua.  Miałam szczęście i tego dnia nadal świeciło słońce. Droga do tego uroczego miejsca wiedzie wśród mniejszych i większych szczytów o niesamowitych kształtach i barwach. Wiatr, rzeźbiąc i modelując przez miliony lat, stworzył fantazyjne tortowe przekładańce. Tonacja doliny jest brązowa, od jasnych pasteli, przez złocistą miedź do prawie ciemnego brązu.

 Andyjskie skały. Fot. Anna Delimat.

Nagle wychodzimy na otwartą przestrzeń Plaza de Francia, gdzie naszą uwagę przyciąga już tylko biała ściana lodowców Aconcagua. W tym miejscu nie można na niczym innym skupić swojego wzroku, biały kolos przyciąga jak magnes. Na szczycie musiało piekielnie wiać. Wspaniale wyglądała śnieżnobiała chmurka w kształcie pióropusza, zawieszona na szczytowej grani. W czasie małego odpoczynku chwila zadumy, jak bliski i zarazem odległy jest ten wymarzony szczyt. Pojawił się też pierwszy ból głowy, jeden z symptomów choroby wysokościowej. W Andach choroba górska znana jest pod nazwą puna i objawia się w różnych postaciach. Poczynając od ostrych bólów głowy, przez niedomagania serca, senność, osłabienia, wymioty, zaburzenia wzroku, aż do straty zmysłu równowagi i zaburzeń psychicznych. Najpospolitszym objawem puny jest ból głowy i otępienie, a także zanik woli. Powoli wracam do Confulencii, a w czasie drogi mała fotograficzna sesja florystycznych piękności. Roślinność w tym miejscu występuje tylko do 3650 m.

W Confulencii nie ma problemów z wodą.

 Ania i Aconcagua. Fot. A. Delimat.

Dzień 5

Druga noc w Confluencii. Rano budzę się bez bólu głowy, wraca dobry humor, jem śniadanie, pakuję cały sprzęt i ruszam w kierunku Plaza de Mulas (4300m). Gdy przekraczam mostek, źle stawiam stopę i skręcam kostkę. Pierwsza myśl: koniec moich marzeń. Gdy pierwszy ból mija próbuję iść dalej. Po kilku krokach przekonuję się, że jest to możliwe i przestaję zajmować się tą sprawą. Myślę nawet, że w późniejszym czasie na wyższych wysokościach mój wolny krok sprawił, że nie miałam większych problemów z aklimatyzacją. Odcinek między Confluencią a Plaza de Mulas jest najdłuższy i najbardziej nudny. Przez kilka godzin idzie się dnem doliny, prawie pustynią. Przez jej środek płynie górska rzeka koloru brązowego, rozlewająca się kilkoma odnogami. Jedyną wątpliwą atrakcją tej drogi jest kilkakrotne przechodzenie rzeki z jednej strony na drugą. Nagie piarżyste zbocza otwierają dalekie perspektywy i mimo martwej pustki, sprawiają wrażenie zaczarowanych. Po kilkunastu kilometrach dolina skręca w prawo i teraz pniemy się lekko w górę. W tym miejscu roślinność znika już zupełnie, wokół otacza nas księżycowy krajobraz koloru miedzi. Etymologia Andów pochodzi od indiańskiego słowa anta - miedź. Nazwa Andy oparta jest na wrażeniu, jakie na Inkach wywarł kolor tych gór.

Pogoda w Andach jest bardzo kapryśna. W czasie mojej wędrówki zmieniała się diametralnie. Na początku dnia świeciło piękne słońce i było bardzo ciepło, a pod wieczór z niewinnie wyglądających chmurek zrobiła się gęsta warstwa mgły i zaczął padać śnieg. Mgła ogarnęła wszystko, widoczność zmalała prawie do zera.

Na cały dzień należy zabrać wodę z Confluencii.

Droga do Plaza de Mulas. Fot. Anna Delimat.

Dzień 6

Następnego dnia obudziłam się i ze zdziwieniem zauważyłam, że mam spuchnięte oczy i tylko małymi szparkami mogę obserwować otoczenie. Przyczyna była dość prosta. Poprzedniego dnia przez cały dzień byłam w drodze, a miałam tylko 1 litr płynu, mój organizm został odwodniony i to był jeden z objawów choroby wysokościowej. Po konsultacji z parkowym lekarzem, dowiaduję się, że muszę bardzo dużo jeść i pić, a o wejściu na szczyt raczej nie ma mowy. Przez następny dzień odpoczywam i nadrabiam braki wody w organizmie.

W odległości 30 minut od bazy Plaza de Mulas znajduje się schronisko Monte Aconcagua, które oferuje poza noclegami i jedzeniem, prysznic (10 min) 10 USD.

Dzień 7

Zauważam, że z oczami jest znacznie lepiej. Robię krótki spacer po okolicy. W czasie tej wycieczki oglądam niesamowite lodowe formy zwane lodowymi mnichami (penitenty). Ta formacja śnieżna znana jest tylko z trzech miejsc na świecie. Poza Andami Środkowymi, gdzie występuje na przestrzeni od wulkanu Lanin do płaskowyżu Puna de Atacama, spotyka się jeszcze na wierzchołku Kilimandżaro i górach wysokiego Pamiru. Penitenty do złudzenia przypominają szeregi klęczących, zakapturzonych mnichów i wyrastają wprost z piargu lub z pól lodowych. W tych dniach nastąpiło lekkie załamanie pogody. Niebo zaciągnęło się ciężkimi, ołowianymi chmurami. Wiał bardzo silny wiatr i sypał śnieg.

 Schronisko Monte Aconcagua. Fot. A. Delimat.

Dzień 8

Gdy wypogodziło się pomyślałam, że spróbuję wejść wyżej. Wzięłam plecak z jedzeniem na kilka dni i trochę rzeczy. Tego dnia dotarłam do obozu Nido de Condores na wysokości 5300 m. Tam zdeponowałam swój plecak pod stosem kamieni i po wypiciu herbatki z zaprzyjaźnionym Litwinem zbiegłam do Plaza de Mulas. W czasie tej wycieczki nie czułam żadnych objawów choroby. Wtedy wróciła nadzieja, że mogę wejść na szczyt.

 Wymarzona Aconcagua. Fot. A. Delimat.

Dzień 9-10

Jeden dzień odpoczęłam i ruszyłam w górę. Część niepotrzebnych rzeczy zostawiłam w firmie mulniczej. W tym dniu dotarłam do pośredniego obozu Plaza Canada, na wysokości 5000 m. Tam spędziłam noc i ruszyłam dalej w górę. Od tego miejsca woda jest tylko z roztopionego śniegu. Po drodze spotkałam wcześniej wspominanego Litwina w towarzystwie Austriaka i Argentyńczyka. Cała trójka schodziła szczęśliwa po zdobyciu szczytu. Pogratulowałam sukcesu i dowiedziałam się, że wchodzili wprost z Nido de Condores bez wcześniejszej aklimatyzacji i tylko z jednodniowym odpoczynkiem. Radzili mi zrobić to samo.

 Namioty w obozie górskim Plaza Canada. Fot. A. Delimat.

Dzień 11

Po południu dotarłam do Nido de Condores i znowu walka z huraganowym wiatrem. Po ciężkich bojach udało mi się rozbić mój szmaciany domek, zabrałam się do gotowania i następny problem. Na zewnątrz w tych warunkach gotowanie było niemożliwe, próba zbudowania osłony nie powiodła się. Gotowanie na mojej maszynce w namiocie było ryzykowne, a przedsionek mojego Marabuta był zbyt niski. Już widziałam w oczach wyobraźni, że będę musiała wracać z powodu głodu i pragnienia. W Nido de Condores jedynym źródłem wody jest śnieg. Po długim regulowaniu palnika udało mi się go tak ustawić, że mogłam gotować w przedsionku.

Gdy słońce zachodzi temperatura spada gwałtownie. Przygotowanie do snu polega na zdjęciu butów i wejściu do śpiwora we wszystkich ubraniach. Pierwszą noc w Nido de Condores bardzo źle spałam. Dokuczała mi bezsenność i tylko od czasu do czasu zapadałam w nerwową drzemkę, a potem budziłam się z uczuciem duszności. Na tej wysokości powietrze jest rozrzedzone, występuje przeszło dwa razy mniej tlenu niż normalnie i jest to klasyczny objaw wywołany niedotlenieniem.

Dzień 12

Proces aklimatyzacji następował szybko i poranek powitałam w dobrej kondycji, bez żadnych niepokojących objawów.

Przez następny dzień odpoczywałam i znowu nadrabiałam braki płynu w organizmie. W tym czasie obok mnie rozbiło się dwóch Hiszpanów. Oni też planowali wejście na szczyt wprost z tego obozu. Ja po przeanalizowaniu wszystkich argumentów za i przeciw doszłam do wniosku, że w moim przypadku, gdy jestem sama, lepiej wchodzić z niższego pułapu, choć to wymaga dużo więcej wysiłku. Argumenty za były przede wszystkim takie, że nie muszę nosić namiotu w górę i z powrotem, a także że nie muszę przez następne kilka dni walczyć z moją kuchenką. Argumenty przeciw były również dwa, brak aklimatyzacji na wyższych wysokościach i bardzo długa droga do góry. Z Hiszpanami dogadałam się tak, że jeśli będzie dobra pogoda wstajemy o 4 rano i jeszcze w ciemnościach ruszamy w górę, w kierunku obozu Berlin. Oni byli umówieni jeszcze z dwójką swoich przyjaciół.

Dzień 13

Ruszyliśmy sznureczkiem do góry. Po kilku krokach przekonałam się, że tak ubrana nigdzie nie dojdę. W różnych relacjach z wypraw na Aconcagua wszyscy uczestnicy zgodnie pisali o przeraźliwym zimnie. Nie miałam  puchowej kurtki i ubrałam na siebie trzy warstwy polarków, to okazało się w moim przypadku za dużo. Na chwilkę zostałam, aby zmniejszyć ilość ubrania i w tym czasie minęła mnie Hiszpanka, która wracała do obozu z powodu przenikliwego zimna. Marzły jej ręce i nogi. Po przebraniu ruszyłam w górę, ale już nie udało mi się dopędzić moich towarzyszy wędrówki. Być może pomyśleli, że zrobiłam to samo co ich koleżanka i spisali mnie na straty. Gdy rozwidniło się, przed sobą miałam obóz Berlin i ani śladu Hiszpanów.

 Obóz Berlin pod Aconcaguą. Fot. A. Delimat.

 Czułam się bardzo dobrze i pomyślałam, że spróbuje plan wykonać sama. Pogoda była jak marzenie, piękne słońce, ani jednej chmurki i słaby jak na wysokie góry wiatr. I tylko plecak obciążony dodatkowym ciężarem zdjętych polarków koszmarnie przygniatał. Spacerowym tempem posuwałam się coraz wyżej i wyżej, gdy miałam jeszcze jakieś 2 godziny do szczytu, pierwsi zdobywcy tego dnia zaczęli schodzić. Wtedy trochę zaniepokoiłam się, czy aby zdążę wejść i zejść. Ale przed sobą widziałam jeszcze ludzi idących do góry. To mnie uspokoiło. Ostatni odcinek Canaletta był wyjątkowo męczący i żmudny, wokół płaty zmarzniętego śniegu i osuwający się piarg. Miałam wrażenie, że robię dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Nie zdawałam sobie sprawy, że idąc tak wolno, można się tak strasznie męczyć. Gdy ostatnia grupa już schodziła,  ja miałam jeszcze około 30 minut w górę. Gdy w końcu stanęłam w miejscu gdzie nie dało się już iść dalej, byłam lekko zaskoczona, było późne popołudnie 16 grudnia 2003 roku. 

 Na szczycie tylko mały metalowy krzyż i ja.

 Acongagua zdobyta. Fot. A. Delimat.

Przed sobą miałam cudowny widok lśniących gór w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Moja radość była ogromna a dzień nadal piękny, żadnej chmurki na niebie, jak okiem sięgnąć ścieliły się Andy. Przeźroczystość powietrza była wprost niewiarygodna. Znajdowałam się nad słynną południową ścianą Aconcagua.

Pierwszymi zdobywcami tej ściany byli Francuzi z ekspedycji kierowanej przez Rene Farleta. 25 lutego 1954 roku  Paragot, Denis, Poulet, Lesuer, Berardini i Dagory po dziewięciodniowej nadzwyczaj trudnej wspinaczce, weszli na szczyt. Wracali zwykłą drogą przez  Plaza de Mulas. Natomiast pierwszym zdobywcą Aconcagua był szwajcarski przewodnik Mathias Zurbriggen, uczestnik angielskiej ekspedycji kierowanej przez A.E. Fitz-Geralda. On 14 stycznia 1897 roku wszedł na szczyt zachodnią ścianą, z doliny Horcones. Obecnie ta droga nazywana jest "drogą normalną" lub "zwykłą" i nią wchodzi większość zdobywających Aconcagua. 8 marca 1934 roku polska wyprawa w składzie:  Konstanty Jodko-Narkiewicz, Stefan Osiecki, Stefan Daszyński i Wiktor Ostrowski, poprowadziła drugą drogę na Aconcagua, ze wschodu, przez lodowiec opadający do doliny Relinchos. Wcześniej wschodnia ściana była uważana za niemożliwą do pokonania. Argentyńczycy na cześć naszych wspaniałych rodaków nazwali ten lodowiec El Ventisquero de los Polacos, co znaczy Lodowiec Polaków.

Miałam ogromną ochotę dłużej tam posiedzieć, ale zdrowy rozsądek nakazywał mi jak najszybsze schodzenie. Kilka zdjęć i w dół.  W duchu  pomyślałam, że przydaliby się jacyś kompani do zejścia i nawet westchnęłam, Panie Boże, pozwoliłeś mi wejść tak wysoko, to daj mi teraz anioła stróża. Zrobiłam kilkanaście metrów w dół i zobaczyłam, że do góry idą jeszcze dwie osoby. Potem okazało się, że byli to dwaj Austriacy, Gerhard i Józef , z którymi zeszłam do obozu Berlin. Jako aniołowie bardzo dobrze się sprawdzili, z wielką radością wspominam ich pomocną dłoń. 

 Aconcagua - widok ze szczytu. Fot. A. Delimat.

Dzień 14-15

Dzień następny był równie piękny jak poprzedni. Pożegnałam moich nowych przyjaciół i wolnym krokiem ruszyłam w dół. 

W Plaza de Mulas jeszcze jeden nocleg i po załatwieniu spraw z firmą mulniczą, w towarzystwie bardzo miłego parkowego strażnika schodzę do Confulencii. Tam zatrzymuję się jeszcze na jedną noc, by po zmroku nie szukać noclegu w najbliższych miejscowościach.

 Fot. A. Delimat.

Dzień 16

Następnego dnia postanawiam ostatni etap mojej górskiej wycieczki poświęcić przede wszystkim andyjskiej florze. Robię kilka filmów slajdów i powoli docieram do wylotu parku. Przy Laguna de Los Horcones (2900 m) żegnam się z Andami i Aconcaguą, świętym szczytem Inków. Dzisiaj już wiadomo, że pierwszymi zdobywcami wielu andyjskich kolosów byli Inkowie. Za najwyższe bóstwo uważali słońce i swoje ołtarze budowali na niedostępnych szczytach, by być bliżej swojego boga. Na szczycie Mercedario, który w 1934 roku po raz pierwszy zdobył Wiktor Ostrowski i Adam Karpiński, znaleziono resztki kamiennego ołtarza. Podobne odkrycia archeologiczne miały miejsce na szczycie El Plomo (5400m) i Cerro El Torro (6300), gdzie obok kamiennych budowli, znaleziono zmumifikowane szczątki młodych ludzi. Przypuszcza się, że na tych podniebnych ołtarzach składano ludzkie ofiary.     

Fot. A. Delimat. 

Dzień 17 i następne

Powrót do cywilizacji.

W drodze powrotnej w Puente del Inca oglądam naturalny most skalny zwany Mostem Inków. Został on wyżłobiony przez miliony lat wodami rwącej rzeki Mendoza. Znajduje się na wysokości 2720 m n.p.m, ma pięćdziesiąt metrów szerokości i kilkadziesiąt metrów wysokości.

Obok położone są naturalne gorące źródła, które wypłukują ze skał bogate związki mineralne. Na powierzchni tych skał tworzą się fantazyjne kolorowe nacieki. Po przenocowaniu w sympatycznym motelu w Los Penitentes, wracam tą samą niezwykłą drogą do Mendozy. W ciągu kilku godzin z chłodnych gór przeniosłam się w sam środek lata. Krótki pobyt w Mendozie i powrót do Buenos Aires. Tam spędziłam Święta Bożego Narodzenia. Buenos Aires należy do  najbardziej europejskich miast ze wszystkich południowoamerykańskich, a mimo to, w środku rozgrzanego lata trudno było uchwycić niezwykłą atmosferę naszych bożonarodzeniowych świąt. W świątecznym czasie Buenos Aires jakby na chwilę zamarło. Nawet na głównej Avenidzie 9 Julio ruch był nieznaczny. Większość mieszkańców stolicy wyjechała za miasto, pozostali szukali wytchnienia w zacisznych parkach Palermo. Ja także świąteczne popołudnie spędziłam nad brzegiem urokliwego jeziorka. Obok ciągnęły się rozległe parkowe trawniki przecinane spokojnymi strumykami, dalej szerokie alejki pełne kwitnących drzew i krzewów, klomby, fontanny i kaskady. Wokół mnie ludzie odpoczywali na świątecznych piknikach. Twórcą tych parków był Polak, inżynier Czesław Jordan Wysocki.

W parkach, hotelach, a nawet na ulicach spotykałam ludzi z specjalnymi naczyńkami z tykwy do picia yerba mate, narodowego napoju Argentyńczyków. Ten napój piją wszyscy, niezależnie od stanu, wykształcenia czy pochodzenia, od gauchos po milionerów. Yerba (Ilex paraguayensis - ostrokrzew paragwajski) to niepozorny krzew dorastający do kilku metrów wysokości, naturalnie rosnący w dżunglach Paragwaju, a uprawiany w północnej prowincji Misiones. Potrzebuje do swojego rozwoju bardzo urodzajnej gleby i wilgotnego, tropikalnego klimatu. Pierwszymi użytkownikami tego krzewu byli Indianie Guarani i zwali go kaa. Jezuci w XVII wieku zauważyli, że wywar z liści kaa doskonale gasi pragnienie i ułatwia trawienie. Zaczęli go uprawiać i w ten sposób wytworzył się nawyk picia yerby. Obecnie jest eksportowany do wielu krajów Ameryki Południowej.

Buenos Aires. Fot. A. Delimat. 

Centralnym miejscem Buenos Aires jest obelisk postawiony w stulecie niepodległości Argentyny. Z tego miejsca oblicza się odległość do wszystkich miejsc w Argentynie. Jest to najlepszy punkt orientacyjny w centrum miasta. Wartym zwiedzenia jest również Plaza de Mayo - Plac Majowy, na którym stoi ratusz z 1711 roku, gdzie obecnie mieści się muzeum historyczne. Dalej znajduje się różowy budynek - Casa Rosada, siedziba argentyńskich prezydentów. Szeroka ulica de Mayo łączy ratusz z budynkiem Kongresu Narodowego. W centrum przy Avenidzie 9 Julio znajduje się teatr Colon,  jeden z największych teatrów operowych świata, wyróżniający się wspaniałą architekturą i bogatym wystrojem wnętrz. Niezapomniane wrażenie sprawia cmentarz Recoleta, położony w centrum miasta, przy Plaza Intendente Alvear. To ich Powązki. Ta niezwykła nekropolia zawiera tysiące oryginalnie zdobionych pomników, wykonanych w brązie, marmurze i alabastrze. Tu spoczywają wielcy konkwistadorzy, prezydenci, generałowie i inni możni tego świata.      

Słowo Buenos Aires oznacza Dobre Powietrze lub Pomyślne Wiatry, ale ogromna wilgoć i wysoka temperatura pomieszana ze spalinami tysięcy samochodów nie daje poczucia, że oddychamy dobrym powietrzem, natomiast dla miasta przez lata historii wiały bardzo pomyślne wiatry i wkrótce mała osada położona nad brzegiem La Plata stał się największym portem Ameryki Południowej.

Pod koniec grudnia żegnam się z "boskim Buenos" i wracam przez Frankfurt do Warszawy. Mam nadzieję, że nie na zawsze i będzie mi dane jeszcze tam powrócić.  

Sprzęt:
2 plecaki (70-80 litrów i 30-40 litrów), namiot z fartuchami śnieżnymi,  śpiwór, karimata, folia NRC, raki, czekan, kije składane, buty skorupy, buty trekingowe, klapki, skarpetki, bielizna antypotna i osobista, spodnie z polaru, bluzy polarowe , kurtka i spodnie z membraną, kurtka puchowa, rękawiczki 2 pary, ochraniacze, czapki 2 szt., okulary lodowcowe lub gogle 2szt, krem UV 50, czołówka, kocher, palnik, gaz, termos, sztućce, apteczka, przybory toaletowe, paszport, pieniądze.

Jedzenie:

Ryż i kasza szybko gotujące się , mleko w proszku, kaszki mleczne, purre kartoflane, zupki chińskie, gorące kubki, pasztety i konserwy mięsne w lekkich opakowaniach, czekolada i batony, suszone owoce, chleb chrupki, suszona kiełbasa, napoje witaminizowane (do rozpuszczania), herbata, sól, odżywki.

Image Wstecz

Image 

Zmieniony ( 22.04.2012. )
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »