Strona główna arrow Beskid Niski 2003
Reaktywacja - 2007
Redaktor: Joanna Gaczyńska   
11.09.2009.

KORONA GÓR POLSKI

15 dni włóczęgi - reaktywacja

(Góry Opawskie, Bystrzyckie, Orlickie, Stołowe, Wałbrzyskie, Sowie,  Bardzkie) - 2007

  Góry Sowie. Droga z Rzeczki., w tle Mała Sowa. Fot. Anna Gasek.

Los włóczęgi bywa rożny. Włóczęgę gna po świecie i nie ma na to rady. Czasami zdarza się, że droga zaprowadzi włóczęgę w strony znane mu już, wcześniej odwiedzane, czy wymarzone. Czasami zdarza się to przez przypadek, czasami jest to planowa realizacja marzenia, a czasami po prostu chęć towarzyszenia przyjaciołom, którzy tam jeszcze nie byli. Czasami jest to świetny pomysł na wakacje. W wyprawie, którą chcę opisać znajdzie się po trochu z każdego z tych przypadków.

Wybierając się na taką włóczęgę trzeba przygotować się na rożne chwile, te dobre i być może też te złe. Trzeba przygotować się na zmiany. Bo tak jak w życiu wszystko się zmienia, tak i nowa wyprawa - reaktywacja - nierozerwalnie łączy się ze zmianami. Wyruszając w drogę zadajemy sobie pytania. Jak to będzie? Jak wygląda teraz ten las, te góry, ten dom, to miasto, tamta droga, tamto schronisko? Czy przy drodze rosną te same drzewa, czy stoi jeszcze tamta kapliczka? Czy magiczne chwile powtórzą się? Czy przed domem będzie czekał ten sam wesoły Borsuk i z otwartymi ramionami będzie cię witał i zapraszał na grzanki z czosnkowo-koperkowym masełkiem? Czy pani Borsukowa usmaży specjalnie dla ciebie jajecznicę? Czy rozczarowania będą podobne? A może coś zmieni się na lepsze? Czy warto zaryzykować? No i najważniejsze pytanie. Jaka nowa przygoda czeka tam na ciebie?
Aby znaleźć odpowiedzi na te wszystkie pytania trzeba po prostu wyruszyć w drogę.

Na początek pierwsza zmiana. Nie jest to 15 dni włóczęgi tylko 13. Ale 13 jest liczbą szczęśliwą, wiec to nie jest kłopot. Kolejna zmiana to zmiana trasy. Będzie to wyprawa w Góry Opawskie, Bystrzyckie, Orlickie, Stołowe i zamiast Adrspasko-Teplickich Skał, w Góry Wałbrzyskie, Sowie i Bardzkie. Inne zmiany pojawią się po drodze.

 

Dzień pierwszy – podróż
Wiec zapraszam. Kolejna wyprawa Koronna, uzupełniająca Koronę Gór Polski, wyrusza w drogę. Pierwszy przystanek to Góry Opawskie. Pierwszy nocleg zaplanowany jest w Głuchołazach. Chcemy dojechać tam w ciągu jednego dnia. Nie jest to takie łatwe.  Najprostsze i najkrótsze połączenie, to jak się okazuje przejazd pociągiem przez Czechy. Bardzo proste, pociąg do Pragi, przesiadka w Ostrawie i po siedmiu godzinach można znaleźć się w Głuchołazach. Jesteśmy już w Europie, ale system z Schengen jeszcze u nas nie obowiązuje. Decydujemy się więc na połączenie wyłącznie przez Polskę. Połączenie to jest tylko trochę bardziej skomplikowane. Jedziemy z Warszawy do Katowic,  z Katowic do Opola i z Opola już bezpośrednio do Głuchołaz. To tylko jedna przesiadka więcej i tylko jedna godzina dłużej. Godzinę tę można poświecić na znane nam i bardzo lubiane zwiedzanie miast w tempie ekspresowym.
 

Nasze tegoroczne wyprawowe zwiedzanie zaczęło się już w Opolu. Nie było zwyczajowego biegu na rynek, ale udało się zrobić parę zdjęć. Udało się też zaliczyć drobne zakupy, bo nie wszystkie niezbędne włóczędze sprzęty zabrało się z domu. Było też szybkie Espresso Macchiato, nowość tej wyprawy, czyli mała kawa w miłym miejscu. A miła pani w sklepie obuwniczym, dowiedziawszy się, gdzie to włóczęgi się wybierają poradziła nam najlepszą pstrągarnię w tamtej okolicy.

No i ostatnie połączenie - czeski pociąg relacji Opole - Jesenik. To już krotka droga, ale pociąg jedzie bardzo wolno. Dłużącą się podróż miło urozmaica pogawędka, ale tu trzeba uważać, aby nie przejechać stacji Głuchołazy. Pociąg nie zatrzymuje się na stacji w mieście, tylko w peryferyjnej części miasta. Spacer do centrum to jakieś pół godziny. Na stacji nie czekają taksówki, nie ma też autobusów. Dla wędrowca z plecakiem to nie jest duży problem, ale dla osób przyjeżdżających do uzdrowiska, z ciężką walizką, to jest już pewien kłopot.

Kościół św. Wawrzyńca w Głuchołazach  portal. Fot. Anna Gasek. 

Z powodu braku większych źródeł wód mineralnych Głuchołazy utraciły status uzdrowiska, ale nadal istnieje tu dzielnica zdrojowa, sanatoria i szpital. Samo miasto jest niezwykle ciekawe. I mieszkają tu ciekawi ludzie. Tu pozwolę sobie przekazać pozdrowienia dla pana Wiktora, przewodnika - wolontariusza po Głuchołazach, rezydującego głównie pod lipą na rynku. Lipą, której wiek oceniany jest na około 450 lat. Pan Wiktor ma tu wprawdzie zdanie odrębne, ale taki to już jego urok.

Najciekawszym chyba zabytkiem Głuchołaz jest Kościół św. Wawrzyńca, pochodzący z przełomu XIII i XIV, z zachowanym z tamtego czasu portalem, ozdobionym maskami mnichów. Kościół w latach 1729 -1733 został przebudowany. Wystrój wnętrza jest teraz barokowy. Na tyłach kościoła znajduje się pamiątkowa tablica przypominająca o powodzi, która dotknęła to miasto w 1460 roku.
Pan Wiktor i Anka, w tle Kościół św. Wawrzyńca i pamiątkowa tablica przypominająca o powodzi, która dotknęła Głuchołazy w 1460 roku. Fot. J. Gaczyńska. 

Z innych zabytków przeszłości zachowały się resztki murów obronnych oraz baszta z głównej bramy do miasta. Dziś jest to wieża widokowa, z której można podziwiać panoramę miasta i okolicy. No właśnie - okolica. Czas opuścić miasto i wyruszyć w góry.

Dzień drugi - Biskupia Kopa
Wyruszamy rano z Głuchołaz. Wybieramy drogę przez Kondradów i Jarmołtówek. W Konradowie zatrzymujemy się na chwilę, gdyż naszą uwagę przykuwa znajdujący się w jednym z przydomowych ogródków pomnik. Jak czytamy, jest to pomnik dedykowany Cesarzowej Wiktorii Auguście, żonie Wilhelma II Hohenzollerna, ostatniego władcy Prus i Niemiec, która odwiedziła tę okolicę po kolejnej powodzi, która dotknęła ten rejon w 1903 roku. Z Jarmołtówka na szczyt Biskupiej Kopy prowadzi czerwony szlak. Trasa jest bardzo sympatyczna, choć samo podejście jest dość ostre. Ale nie jest źle. Idziemy tylko z małymi plecakami. Duże plecaki zostały w schronisku w Głuchołazach.

Biskupia Kopa ma 890 m n.p.m. i jest to najwyższy szczyt Gór Opawskich. Jest to góra graniczna, jej szczytem biegnie granica polsko-czeska. Na szczycie stoi wieża widokowa, z której widać okoliczne szczyty z górującym po stronie czeskiej Pradziadem (1490 m n.p.m.). Po polskiej stronie roztacza się malowniczy widok na Głuchołazy i Nysę, jezioro Nyskie i Otmuchowskie. W dni dobrej widoczności widać też samotny masyw Ślęży.

Reaktywacja tego dnia zakończyła się niestety smutnym rozczarowaniem. W Pokrzywnej nie witał nas wesoły Borsuk, nie było grzanek z czosnkowo-koperkowym masełkiem i jajecznicy.

 

Nie ma Wesołego Borsuka! Fot. Anna Gasek.

 Głodny włóczęga nie dostanie też obiadu w gościńcu „Migałówka”, bo tam obiady są przygotowywane tylko dla rezydentów. To nie pierwszy gościniec w Polsce, którego nazwa mami wędrowców. Gościniec to nie restauracja, nie można tam wpaść na obiad, tak sobie, prosto z drogi. Na szczęście w Pokrzywnej i w niedalekiej Moszance znajdują się właśnie, polecane przez wspomnianą już miłą panią ze sklepu obuwniczego w Opolu, łowiska pstrągów. Można tam samodzielnie złowić pstrąga, usmażyć go, no i zjeść.

 Dzień trzeci – w stronę uzdrowiska
Ten dzień przeznaczony był na przejazd z Głuchołaz do Długopola-Zdrój, gdzie zaplanowany był nocleg, zwiedzanie uzdrowiska i różne inne uzdrowiskowe przyjemności, takie jak masaże, wody, borowiny czy dancingi. Bo jak wiadomo po zdobyciu Koronny Gór Polski każdego zdobywcę czeka zasłużona Korona Uzdrowisk Polski.
Nie było nam dane zażyć uzdrowiskowych przyjemności. Dzięki bardzo szybkim połączeniom autobusowym do Długopola udało nam się dojechać wczesnym popołudniem.
Wczesne popołudnie w Długopolu jest raczej senne i smutne. W parku zdrojowym przechadza się zaledwie parę osób. Nie słychać jeszcze nic o dancingu. Nie ma reklam zapraszających na masaże. Nie ma nawet zachęcających napisów „wolne pokoje”. Więc cóż pozostaje górskiemu włóczędze? Tylko iść w góry. Ciężki plecak jest świetnym masażystą. Kropla wody mineralnej wystarczy, dodatkowo malinowe dopalanie i ruszamy na Jagodną. Jagód na Jagodnej nie było, pewnie wszystkie były już w mijanym po drodze „Skupie Jagód”.

Reaktywacja wejścia na Jagodną (977 m n.p.m.), najwyższy szczyt w Górach Bystrzyckich, nie przyniosła wielkich zmian. Tak jak poprzednio na szczycie nie było informacji o tym, że jest to najwyższy szczyt w tych górach. Nie było też wielkiej liczby zdobywców. Fakt, nie są to Rysy czy Mount Everest, ale to smutne, bo same góry są przyjazne i malownicze. W Górach Bystrzyckich jest jednak bardzo pusto na szlakach.

Pusto też jest w Schronisku „Jagodna” na przełęczy Spalona. Pamiętam to schronisko z poprzedniego wyjazdu. Też było pusto. Od tamtego czasu schronisko ma nowego dzierżawcę, więc trochę się tu zmieniło. Przede wszystkim, nie ma już małego muzeum porcelany i starych sprzętów na werandzie, ale zdecydowanie na lepsze zmieniły się pokoje. Przed domem bawią wraz ze swą mamą dwa cudne szczeniaki. Jak powiedział nam gospodarz schroniska, mieszka tu też drugi pies oraz kot. Ogólnie schronisko robi wrażenie miejsca bardzo przyjaznego. Szkoda, że tak rzadko odwiedzanego.

 

Dzień czwarty – Biesiec i Piekielnica
Rano czas opuścić przyjazne schronisko. Droga, która nas czeka wiedzie przez Królewski Las, Topieliska do Zieleńca. Po drodze jest Biesiec (833 m n.p.m.) i Piekielnica (805 m n.p.m.). Nie wiadomo kto tak kiedyś nazwał te dwie górki. Legendę można wymyślić na zamówienie. Nasze pierwsze skojarzenia związane są raczej z iskrzącym małżeństwem, a nie duszami z piekła rodem.
Droga jest zdecydowanie odludna. Spotkać tu można tylko drwali. Dopiero w pobliżu Topieliska pojawiają się większe grupy ludzi. Pod Topieliska można dojechać drogą z Zieleńca i z Dusznik.

Topieliska pod Zieleńcem to rezerwat przyrody, który został utworzony dla ochrony torfowiska wysokiego. Przez torfowisko poprowadzona jest ścieżka dydaktyczna. Była też tam kiedyś wieża widokowa. I może jeszcze kiedyś będzie. Trwają tam prace nad jej budową.

Do Zieleńca dochodzimy późnym popołudniem. Jest gorąco, gdzieś nad Bieścem i Piekielnicą wisi burza. Nocujemy w Schronisku „Orlica” w Zieleńcu.
Piekielnica? Fot. Anna Gasek. 

 

Dzień piąty – Pieniawa Chopina

Pieniawa Chopina, niezwykle zdrowa woda mineralna ze źródeł w Dusznikach, okazała się tym razem bardzo smaczna. Może dlatego, że była zimna. No i tym razem po zejściu ze szczytu Orlicy (1084 m n.p.m.) udało nam się złapać autostop. Ominęła nas długa i męcząca asfaltowa Droga Orlicka. Nie było też okazji do zgubienia drogi na górze parkowej w uzdrowisku.

A w Dusznikach trwa właśnie Festiwal Chopinowski. Jak zwykle zjechali tu najlepsi pianiści z całego świata. Pokusa jest wielka. Tym razem udało nam się znaleźć nocleg w uzdrowisku i mogłam na chwilę przemienić się z wędrowca górskiego w widza festiwalu Chopinowskiego.

„…Sosnowy las, chłodny zapach wilgotnych mchów i liści. Słońce przeświecające przez gałęzie drzew, gra świateł i cieni na skałach, które mija idący leśną drogą wędrowiec. To mogłoby być w Dusznikach…”
Duszniki Zdrój. Przed pomnikiem Fryderyka Chopina. Fot. Anna Gasek. 

Tak pisze Andrzej Sułek w Biuletynie Festiwalowym porównując okolice Dusznik do norweskiego Troldhaugen, miejsca gdzie mieszkał Edward Grieg. Tak pięknym wstępem pan Sułek zaprasza na wieczorny koncert, w którym gwiazdą ma być francuski pianista Michel Dalberto, mający w swoim programie między innymi utwory Griega. Lepszej zachęty nie potrzeba.
W takiej sytuacji może nawet zmiana wizerunku nie jest konieczna. No, ale choć trochę wypada. To nie jest takie trudne, wystarczy przypiąć nogawki do spodni, prysznic, jakaś czysta bluzeczka jeszcze znajdzie się w plecaku. No i sandałki zamiast butów trekkingowych. Fakt, inne panie miały pantofelki na obcasach i zwiewne sukienki, a panowie garnitury. Mam nadzieję, że Chopin, Beethoven, Brahms i Grieg, wybaczą.

Dzień szósty – Skały Puchacza
Droga z Dusznik na Skały Puchacza prowadzi właśnie przez  las pełen zapachów mchów i liści, teraz pełen także kwitnących wrzosów. Podejście pod Skały Puchacza jest bardzo strome, to pamiętam. Tylko skąd tu się wzięła ta kamienna rynna? Moja pamięć tego nie zanotowała?  Wtedy zapamiętałam tylko ten bajkowy klimat, bajki z mchu i paproci. Rynna robi jednak niesamowite wrażenie. Próbujemy nią wejść. Szybko rezygnujemy z tego pomysłu. I dobrze, bo w końcu nam się przypomniało jakie było jej przeznaczenie. Kiedyś staczano nią głazy do budowy Twierdzy Kłodzkiej.

Śniadanie na Skałach Puchacza - chleb z serem, gorąca herbata w termosie i przepiękny widok przed oczami. Nic więcej nie potrzeba do szczęścia?
 

Góry Stołowe. Anka i wrzosy na Skałach Puchacza. Fot. Joanna Gaczyńska.

Znów wczesnym popołudniem docieramy do Karłowa, najpopularniejszej chyba miejscowości w Górach Stołowych. Idziemy prosto do schroniska, w którym mamy zamówiony nocleg. Nawet włóczęga czasami potrzebuje tej pewności, że tam gdzie dojdzie czeka już na niego zarezerwowany ciepły pokoik.
Dawne schronisko „Pod Szczelińcem” jest nadal sympatycznym miejscem do spania, ale nie jest to już schronisko. Wędrowiec nie znajdzie tam niestety kuchni, w której może sobie ugotować ulubiony makaron. Schronisko zamieniło się w hotel, agroturystykę lub dom wycieczkowy? Trudno to odgadnąć. Nawet na reklamach, stronach internetowych czy na szyldzie wiszącym przed wejściem, nazwy są rożne.

Dzień siódmy – przyspieszone wykonanie planu.
Plan zawsze można przyspieszyć lub zmienić. Bardzo miło jest w podróży zatrzymać się na dłuższą chwilę w jednym miejscu, gdzie spokojnie można zrzucić ciężki plecak, spotkać się z przyjaciółmi na kawie w uzdrowisku, a na koniec dnia zdobyć ostatni szczyt w Koronie Gór Polski. Tak właśnie było tym razem. Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Stołowych, był ostatnim brakującym do kompletu koronnego szczytem w kolekcji Anki, naszej dzielnej „Szefowej’ wyprawy. Najwyższym punktem Szczelińca jest skała zwana Fotelem Pradziada, na którą wchodzi się po metalowych schodkach. Tam właśnie udało nam się dotrzeć wczesnym wieczorem, po miłym dniu spędzonym w Kudowie. Około godziny 18.00 świętowałyśmy tam przyspieszone wykonanie planu.
 

Szczeliniec Wielki. Asia, Anka i Asia przed Fotelem Pradziada.

Pogoda jest niestety dość zmienna, jak to zwykle w górach bywa. Na samym szczycie zaświeciło na chwilę słońce. Chyba też chciało uczcić tę radosną chwilę. Ale przy zejściu ze Szczelinca złapał nas deszcz. Trzeba pamiętać, że w górach ważne jest wejście na szczyt, ale jeszcze ważniejszy jest szczęśliwy powrót do domu.

Dzień ósmy – Ochota Magdaleny
Dziś czekają na nas Wambierzyce, Skalne Grzyby i Baszty. Dzień zapowiada się pięknie. Świeci słońce, wieje lekki wiatr, autobus PKS przyjeżdża o czasie. Znów jedziemy słynną Drogą Stu Zakrętów. Z lekkim niepokojem patrzymy na przepaść po prawej stronie. Jednak spokojnie docieramy do Wambierzyc. Rzucamy tylko okiem na mijane po drodze Ratno Dolne, z górującymi nad drogą ruinami zamku. Wstąpimy tam jutro.

Teraz dojeżdżamy do Wambierzyc, które zwane są też Dolnośląską Jerozolimą. Maryjne Sanktuarium w Wambierzycach to górująca na miastem barokowa bazylika, z ogromnymi schodami. To także Kalwaria z drogą krzyżową. Jak można przeczytać przy wejściu do Kościoła, „…w pierwszych latach XIII stulecia niewidomy Jan z Raszewa odzyskał wzrok modląc się przed figurką Maryi z Dzieciątkiem, która umieszczona była w pniu lipy.” Tak rozpoczyna się historia tego sanktuarium. W tym miejscu, w czasie naszej poprzedniej wyprawy koronnej, w imieniu mojego Taty, dziękowałam Bogu za odzyskany wzrok i modliłam się w intencji lekarzy, którzy pomogli ten wzrok odzyskać.
 

Sanktuarium w Wambierzycach. Fot. Anna Gasek.

 

Ruszamy dalej, tak jak wtedy, przez piękną kwitnącą łąkę w stronę Skalnych Grzybów. Po drodze mijamy te same kapliczki. Jedna z nich jest pięknie usytuowana między pniami drzew. Skalne Grzyby są znów jakoś tak mało podobne do grzybów. Właściwie to przypominają nam one raczej ryby. Na Baszty nie udało nam się wejść w tym samym wspaniałym miejscu, które tak zachwyciło nas poprzednio.

Nową przygodą i magiczną chwilą była tym razem niesamowita „Ochota Magdaleny” czyli „Magdalens Lust”, jak przeczytać można na zachowanym poniemieckim drogowskazie. Jest to punkt widokowy, z którego rozciąga się zapierający dech widok na okoliczne wzgórza i miejscowości. Dobrze widać stąd Pasterkę, Radków, Wambierzyce i urwisko Baszt.

Kim była tajemnicza Magdalena i na co miała ochotę? To jest dopiero zagadka. Ale patrząc na ten widok rozpościerający się przed oczami, można pomyśleć, że Magdalena miała wielką ochotę na życie i że nie był to ostry przypadek desperacji na urwisku, jak sugerowali nam niektórzy komentatorzy.

 

(Co wynikło zdomysłów na temat Magdaleny? Oczywiścvie legenda. )

 

Ochota Magdaleny. Fot. Joanna Gawryś.

Dzień dziewiąty – U Rycerza Hagena
Dziś opuszczamy Karłów. Naszym celem jest Wałbrzych. Tu kończy się moja reaktywacja. Dla mnie Wałbrzych to otwarta księga. Nigdy tam nie byłam. Ale dla większości naszej grupy koronnej jest to powrót na znane ścieżki.
Zanim dojedziemy do Wałbrzycha planujemy zwiedzić zamek w Ratnie Dolnym. Już wczoraj rzucił się nam w oczy, bo bardzo malowniczo góruje nad wsią. Niestety, jak się okazało, zamek jest niedostępny. Nie można go zwiedzić. Własność prywatna - wstęp wzbroniony. Właścicielem, jak głosi reklama przy drodze, jest Wrocławski Klub Sportowy. Niestety, mimo że zamek ma właściciela. to nadal jest w ruinie. I podobno popadł w ruinę całkiem nie tak dawno, bo po pożarze w latach 90-tych. Sprawia to bardzo przygnębiające wrażenie. Dowiadujemy się tego wszystkiego od kierowcy busika, który wiezie nas do Nowej Rudy. Po drodze, w Ścinawce Górnej, nasz kierowca pokazuje nam kolejne ruiny. To następny niezwykle ciekawy, ale znów zaniedbany, zabytek z czasów przeszłości.

Szkoda, że takie zabytki popadają w ruinę. Dla rycerzy XXI wieku, jak widać, nie jest to takie proste, kupić i wyremontować pałac lub zamek. Zdecydowanie łatwiej jest z małą karczmą przy drodze. Na przykład, właśnie w Ratnie Dolnym, bardzo ładnie prezentuje się karczma „U Rycerza Hagena”.

Ale nam nie dane było zostać w gościnnej karczmie.  Planujemy przenocować w znanej z poprzednich pobytów „Harcówce”, wałbrzyskim domu wycieczkowym PTTK. „Harcówka” nie zostawiła po sobie najlepszych wspomnień. Rycerz, który ją prowadził raczej nie dbał o warunki dla gości. Ale to było kilka lat temu. Z nadzieją, że zmieniło się coś na lepsze, postanowiłyśmy dać „Harcówce” szansę. Niestety, tam chyba jeszcze za wcześnie na zmiany. Choć jest nadzieja. Od niedawna rezyduje tu nowy rycerz. „Harcówka” usytuowana jest bardzo pięknie, w parku na wzgórzu, w samym centrum miasta. Widok na Wałbrzych, który można podziwiać z tarasu jest zachwycający. To jest miejsce godne szansy.
 

Widok na Wałbrzych z tarasu Harcówki. Fot. Joanna Gawryś.

Na koniec dnia, jak to już stało się zwyczajem tej wyprawy, przyspieszamy wykonanie planu i przed wieczorem wchodzimy na Chełmiec (851 m n.p.m.), wprawdzie nie najwyższy, ale za to najsławniejszy szczyt Gór Wałbrzyskich. Idziemy zielonym szlakiem z miejscowości Boguszów-Gorce, gdzie co ciekawe, znajduje się najwyżej położony w Polsce Rynek i Ratusz (591,8 m n.p.m.). Przy szlaku tym napotykamy niezwykłą drogę krzyżową - Drogę Krzyżową Trudu Górniczego. Droga ta poświecona jest pamięci górników, którzy zginęli w wielu kopalniach w Polsce i na świecie.
 

Dzień dziesiąty – Piknik rodzinny
Zaczyna się właśnie długi weekend. Jest 15 sierpnia, święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, czyli Matki Bożej Zielnej, no i oczywiście święto Wojska Polskiego, ustanowione w rocznicę bitwy warszawskiej w 1920 roku. My też zaczynamy świętowanie. Zaczynamy je razem z mieszkańcami Wałbrzycha, mszą świętą w przepięknym neogotyckim kościele, niedaleko rynku. Potem w pobliskiej cukierni pijemy herbatę, kawę i jemy ciastka, pyszne „Basie” waniliowe, truskawkowe,  czy z innymi owocami. Była też sesja zdjęciowa na rynku. Ale w końcu czas było ruszyć w drogę. Przemieszczamy się do Rzeczki, skąd wieczorem planujemy wejść na Wielką Sowę (1015 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Swoich.

Zaczął się długi weekend, o miejsce do spania może nie być łatwo. Już w pierwszym napotkanym gospodarstwie agroturystycznym w Rzeczce pytamy o nocleg. Niestety wszystkie pokoje zajęte. Nie martwimy się tak bardzo, bo przed nami jeszcze sporo agroturystycznych gospodarstw no i schroniska „Sowa” i „Orzeł”. Ale gdy w najbliższym sympatycznie prezentującym się gospodarstwie o ciekawej nazwie „Austeria Krokus”, znajdujemy wolny pokój, to nie namyślamy się długo, tylko zrzucamy tam nasze plecaki.
 

A w „Austerii” szykuje się jakaś impreza. Muzyka gra, dzieci biegają, coś się smaży na dwóch wielkich patelniach. Okazuje się, że właśnie zaczyna się coroczny rodzinny piknik w Rzeczce. Nie jest źle, wieczorem mają być tańce. Była już zamiana z wędrowca górskiego w widza festiwalu chopinowskiego. Można też zamienić się w uczestnika pikniku rodzinnego. Szybko wbiegamy więc na Wielką Sowę i już schodząc w dół słyszymy odgłosy dochodzące z pikniku.

Zabawa trwa. Wszystkie panie tańczą, panowie już tylko wybrani. Większość siedzi lub pije piwko. Konkurs na najpiękniejszy wianek już rozstrzygnięty. Na patelni smażą się ostatnie ziemniaki. Przyłączamy się więc do zabawy. W butach trekkingowych na trawniku tańczy się świetnie. Pachnące ziołami i polane sosem czosnkowym ziemniaki są wyśmienite.  I wszystko byłoby pewnie cudnie, gdyby nie fatum ciążące na rodzinnych piknikach i czasami niestety mało rycerska buńczuczność, będąca dość charakterystyczną cechą naszego narodu. W połączeniu z morzem piwa i jeziorem wódki dało to efekt natychmiastowy. Rodzinny piknik musiał zakończyć się bijatyką. Jak się okazało, skończyło się tylko na paru siniakach i obserwacji w szpitalu. Rycerze przeżyli. Tylko organizatorzy imprezy pozostali niepocieszeni.
Na Wielkiej Sowie. Fot. Joanna Gawryś. . 

 Dzień jedenasty – lekcja historii
Mamy wolne przedpołudnie. Wielka Sowa została zdobyta już wczoraj. Dziś trzeba tylko dotrzeć jakoś do Kłodzka. Pomysły mamy rożne. Ale w końcu postanawiamy zwiedzić tajemnicze podziemia Gór Swoich. To dość mroczna lekcja historii. W czasie II Wojny Światowej właśnie w rejonie Gór Sowich Niemcy prowadzili ogromne podziemne prace budowlane. Budowie tej nadano kryptonim "Riese" ("Olbrzym").

Wojna skończyła jednak szybciej, niż wodzowie III Rzeszy planowali. Budowy nie ukończono, ale jej pozostałością jest szereg podziemnych ogromnych kompleksów. Do dziś nie wiadomo, jakie było ich przeznaczenie. Mogły to być podziemne zakłady przemysłowe, może laboratoria doświadczalne, gdzie testowano nową broń. Być może była to kwatera Hitlera. Jedno jest pewne. Przy tej budowie zginęło tysiące ludzi. Siłę roboczą stanowili robotnicy przymusowi i więźniowie obozów koncentracyjnych, którzy pracowali tu codziennie po 10 godzin, przy dziennej porcji 400 kalorii. Mieszkańców tych okolic wysiedlono. Na ścianie w podziemiach kompleksu Walim - Rzeczka wisi lista robotników, którzy zginęli przy tej budowie. Czarny szlak, który wiedzie z Rzeczki przez kolejny podziemny kompleks „Osówka” do Głuszycy to Szlak Martyrologii.

Łatwo dziś idzie się tą drogą. Może tylko kamyk w butach przeszkadza. Ale kiedy pomyśli się o tych ludziach, którzy tędy wracali po dniu katorżniczej pracy do obozu w Głuszycy, to nic już nie boli, oprócz myśli o nich.

A my dalej przez pola idziemy właśnie do Głuszycy, skąd łapiemy autobus i przed wieczorem docieramy do Kłodzka. Ale trudno jest zapomnieć o tej lekcji historii.

Dzień dwunasty – Pożegnanie gór
Dziś zdobywamy ostatni szczyt Korony Gór Polski w czasie tej wyprawy. To Kłodzka Góra (765 m n.p.m.), najwyższy szczyt Gór Bardzkich. Z Kłodzka prowadzi tam żółty szlak.
Pogoda nam się trochę psuje. Pada lekki deszczyk, jest mglisto. Ale nas to wcale nie martwi. Włączamy reaktywację. Dziewczyny wspominają poprzednie wejście na Kłodzką Górę. Dziś wspomnienia są miłe, ale tamta droga była zdecydowanie trudniejsza. Dziewczyny weszły wtedy w Góry Bardzkie prosto z Gór Sowich i nie ominęły drogi krzyżowej z Barda na Kalwarię. My tym razem idziemy odwrotnie. I bez dużych plecaków.

Na szlaku nie spotykamy nikogo. Czasami bywa to smutne. Góry Bardzkie trzeba zaliczyć do grupy najrzadziej chyba odwiedzanych gór w Polsce. Być może odwiedzają je tylko zdobywcy Korony Gór Polski, lub wielbiciele wielkich, soczystych i słodkich czarnych jeżyn, które rosną tu przy szlaku. Oczywiście robimy długą przerwę na jeżynowe dopalanie przed szczytem.

 

Sam szczyt trudno rozpoznać. Na szczęście kilkadziesiąt metrów od szczytu spotykają się dwa szlaki. Szlak żółty, który tu się kończy i niebieski prowadzący z Barda do Lądka-Zdroju. Nam udaje się i tym razem nie zauważyć szczytu. Ale chwila zastanowienia przychodzi, gdy dochodzimy do połączenia szlaków. Wcześniej, na raczej najwyższym kawałku drogi, na przydrożnym drzewie ktoś wyrył jakąś wysokość. To może właśnie tak zaznaczony był szczyt Kłodzkiej Góry. Wracamy wiec w to miejsce. Nie pozostaje nam nic innego jak uznać, że to jest Kłodzka Góra.

Na koniec tego dnia, w dość ekspresowym tempie, zwiedzamy Bardo. To znaczy biegniemy na rynek, robimy parę zdjęć, zwiedzamy kościół. Podziwiamy jego wspaniały barokowy wystrój. Potem szybko łapiemy autobus PKS do Kłodzka.
Nieco mylący drogowskaz pod Kłodzką Górą. Fot. J. Gaczyńska.

Dzień trzynasty – szarlotka
Plecaki zapakowane, bilety kupione. Żegnamy sympatyczne schronisko młodzieżowe. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa w Kłodzku. Nie była ona nawet tak bardzo ekspresowa, bo jak wiadomo schronisko młodzieżowe trzeba opuścić przed dziesiątą, a pociąg był dopiero o dwunastej.

Spacerujemy wiec słonecznymi dziś ulicami Kłodzka. Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się na rynku. Przy ratuszu jest wystawa zdjęć pt. „Pamiętajmy o powodzi”, powodzi, która przeszła przez południową Polskę w 1997 roku. Zdjęcia płynącej ulicami wody są niesamowite. Ale patrząc dziś na ozłocone przedpołudniowym słońcem Kłodzko, aż trudno pomyśleć, że tak było tu dziesięć lat temu. Dużo się zmieniło i to na lepsze.

Mamy jeszcze trochę czasu. Dłuższą chwilę zatrzymujemy się na przepięknym moście świętego Jana nad Młynówką. Most ten bardzo przypomina słynny most Karola w Pradze. Jest oczywiście mniejszy, ale i tu tętni życie. Ktoś gra na gitarze. Spotykają się tu zakochani. Na rzekę patrzy święty Jan Nepomucen.

Prosto z mostu dochodzimy do placu Franciszkańskiego, gdzie góruje Kościół i Klasztor Franciszkanów, a z boku stoi uroczy pomnik świętego Franciszka z wilkiem. Nie przypadkiem dochodzimy właśnie tu. Do dworca jest już blisko. Ale my mamy jeszcze chwilę na ostatnią kawę i szarlotkę w „Oregano”, bardzo sympatycznej restauracji niedaleko placu.
 

Asia i Anka oraz szarlotka. Fot. Joanna Gaczyńska .

Szarlotka z „Oregano” zachwyciła nas już wcześniej w czasie pierwszej przesiadki w Kłodzku. Jest ona wyjątkowo smaczna, a uroku dodaje jej bardzo ciekawy sposób podania. Oczywiście na ciepło, w sosie truskawkowym, z bitą śmietaną, lodami i cynamonem. Pycha, mówię wam, „Zdobywanie Korony Gór Polski to bardzo przyjemne zajęcie”. *  I znów pociągiem pośpiesznym z Kudowy wracamy do domu. I oczywiście żal nam zostawiać za sobą tyle nieprzetartych szlaków. Zawsze tak jest. Ale myślimy już o domu, o stęsknionej rodzinie, ciepłej kąpieli no i o tej pralce, która jest marzeniem wędrowców.

„...Więc jednak miło jest wracać...” *

 
 

 O wcześniejszym wędrowaniu po Górach Opawskich, Bystrzyckich, Orlickich i Stołowych przeczytasz w opowieści koronnej "15 dni włóczęgi 2001 ", a przemierzaniu szlaków w Górach Wałbrzyskich, Sowich i Bardzkich w opowieści "Sudety 2000" . Ponadto Góry Wałbrzyskie pojawiają się w opowieści "Sudety 1999" .

 

* A. Gawryś, 15 dni włóczęgi

 

Więcej opowieści koronnych

Powrót do strony głównej. 

 

Zmieniony ( 29.07.2013. )
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »